poniedziałek, 28 stycznia 2013

Spożywcze ABC. Cz.2

Previously on Ani tak,Ani siak...



W dzisiejszym poście kontynuujemy wątek zakupowy, a co za tym idzie rozpoczynamy od kolejnego numerka:

9. Chleb

Jeżeli chodzi o chleb to trochę szerszy temat. Przede wszystkim w Szwecji bardzo popularne są chleby słodkie! I teraz nauczyć się odróżniać, który z pakowanych wypieków jest zwyczajny, a który słodzony wcale nie jest tak łatwo. Mnie to bynajmniej zajęło trochę czasu. Chleby słodkie właściwie w smaku nie są wcale takie złe, jednak od nadmiaru głowa boli i po kilku dniach jedzenia takich kanapek miałam dosyć i wyłam do księżyca za tradycyjnym polskim bochenkiem. Teraz jestem starsza i mądrzejsza i wiem gdzie i jaki chleb kupić, żeby poczuć choć zalążek polskiego piekarnictwa. Nadal jednak podkreślam, że nasze rodzime wypieki są smaczne i nie powinniśmy na nie narzekać. Poniżej przedstawię zatem kilka rodzajów pieczywa, które można znaleźć na półach w szwedzkim markecie:

Bułki.
To 'coś' pakowane w woreczki to własnie bułki. W smaku także słodkie. Niestety kajzerek brak :(


Chleb słodki
zazwyczaj występuje w postaci ciemnobrązowej względnie jasno brązowej, pakowany w folię. Można się jednak natknąć na tego typu osobniki także w piekarniach, gdzie nadziewają je dodatkowo różnego rodzaju bakaliami. W połączeniu z wędliną lub łososiem smakuje dziwnie, ale można się przyzwyczaić.



Chleb tradycyjny
możemy go spotkać zarówno w marketach jak i specjalnych piekarniach. Ten z piekarni jest o tyle ciekawszy, że często wyrabiany i wypiekany na naszych oczach. Do wyboru mamy tam też wiele rodzajów i kształtów. Sprzedawcy dostosowują ofertę do potrzeb klientów, co za tym idzie można każdego chleba skosztować i kupić na przykład tylko połowę albo ćwiartkę. Minus to cena. Bochenki porządnego i smacznego chleba zaczynają się często od 50 koron do nawet 100! Po takim zakupie zawsze zastanawiam się czy aby na pewno nie jestem uczulona na gluten :)



Właściwie nie wiem jaka jest nazwa tego pieczywa. To coś w rodzaju placków, jednak swoją puszystą strukturą nie przypominają żadnych, które znam. Ja próbowałam je jeść jak kanapkę, jednak ze względu na swoja grubość były dosyć sycące. Poza tym smakują lekko słodkawo, więc znowu nie do końca pasują do konceptu tradycyjnego sandwicha. Podpatrzyłam natomiast, że Szwedzi je jedzą jako podstawkę do sałatki :) Po prostu nakładają sałatkę warzywną i wygląda to trochę jak mini pizza wegetariańska.


10. Słodkie wypieki.

Na ten temat pisałam już sporo w poście pt. Tajemniczy składnik. Zapewniam Was, że większość wypieków przedstawionych na zdjęciu poniżej, jakkolwiek apetycznie nie wygląda, z pewnością nadziane jest kardamonem, aż pod sam lukier. Brrrr


11. Kokosowe kuleczki. 

Jedno z tradycyjnych szwedzkich ciastek. Gdy w kawiarni zapytałam o narodowy specjał podano mi właśnie to. Można je kupić dosłownie wszędzie. Są słodkie do obrzygania. Jedno wystarczy, żeby zaspokoić porcję cukru na tydzień :) Ale co najważniejsze nie mają w sobie kardamonu! O Szwedzkich ciasteczkach planuję w przyszłości napisać osobny materiał, także strzeżcie się...


12. KEX

Pozostajemy w tematyce słodkości. KEX. Kocham tego WAFLA. Jest nawet lepszy niż Grzesiek. Serio. Nie jestem do końca pewna, ale chyba nie jest dostępny w Polsce. A szkoda....


13. Lody Ben & Jerrys

O tych lodach pisała sama Camilla Läckberg. Są przepopularne, przesłodkie i przedrogie. Ale spróbować warto. 




14. Mrożone ciasta

Szwedzi lubią jak coś już jest gotowe. Nawet ciasto na popularne świąteczne pierniczki można kupić już przygotowane, w każdym sklepie spożywczym. Ciast tradycyjnych także nie chce im się piec, więc korzystają z mrożonek. Ja wypróbowałam na razie kruche z owocami. Szybko i smacznie...ale to jednak nie to samo co domowy wypiek.




15. Wstrętne anyżkowe żelki.

Wystrzegajcie się wszelkich słodkości o kolorze czarnym. Na 99% będą właśnie o smaku anyżu. Ten traumatyczny smak nadal czuję na języku...Nigdy więcej.



16. Łosoś surowy

Słynna skandynawska rybka, jest tutaj moim podstawowym daniem obiadowym. Zdecydowanie najczęściej ją wybieramy ze względu na jej walory smakowe, dostępność, wartości odżywcze czyli tzw. "zdrowość", ale przede wszystkim ze względu na jej "taniość". Doczekaliśmy dnia kiedy to ryba jest dużo tańsza niż mięso, więc skrzętnie z tego korzystamy.




17. Napoje witaminowe.

Moi drodzy, teraz, ludzie na czasie, nie piją wody mineralnej, tudzież soków owocowych. Teraz każdy szanowany obywatel powinien dzierżyć w ręku lub torebce napój z witaminami, względnie wodę aloesową. Nie wiem do końca co jest w składzie tych wynalazków, bo nadal nie rozumiem po szwedzku. Wiem natomiast, że to podobno zdrowe i obowiązkowe :) W smaku...takie sobie.




18. Tytoń do żucia

Doprawdy spotkałam się z tym po raz pierwszy, na żywo. Do tej pory oglądałam tego typu wynalazki w amerykańskich westernach i kojarzyły mi się średnio dobrze. Przez kilka miesięcy zastanawiałam się co to za krążki w tej lodówce, aż w końcu drogą dedukcji doszłam do konkluzji. Nie próbowałam i nie wiem czy spróbuję. Ale z pewnością jest to jakaś ciekawa nowinka dla mnie.



19. Mus jabłkowy.

Nie wiem czy można dostać taki produkt w Polsce. Jeżeli tak, to tylko żałuję mojej pierdołowatości i tego, że nie dostrzegłam go wcześniej, gdyż....jest po prostu obłędny. To moje najnowsze odkrycie spożywcze i nadal się nim zachwycam. Właściwie jeszcze nie rozgryzłam do końca tematu i wciąż próbuję wymyślić różne zastosowania kulinarne dla tego musu. Jest przepyszny z płatkami owsianymi, malinami i cynamonem. Myślę, że świetnie pasuje, do naleśników i lodów...Może macie jeszcze jakieś propozycje? Ja na razie podjadam łyżeczką, schłodzony z lodówki...mhmmm. Pyszne!





Na koniec kawusia...

Gdy jesteś zmęczony zakupami, masz szansę zrobić sobie świeżą kawkę z mleczkiem, za naprawdę niedrogą, jak na standardy szwedzkie, opłatą. Tak się powinno robić zakupy...




Mam nadzieję, że zaciekawiłam Was choć troszkę. Mnie zawsze interesowało co spożywa przeciętny Kowalski w innych krajach. To coś czego nie znajdziecie, w restauracjach czy barach, coś o czym nie przeczytacie w przewodniku. Takich produktów i tematów jest jeszcze sporo. Nadal je odkrywam i myślę, że jeszcze kiedyś do tego wrócę.










sobota, 26 stycznia 2013

Spożywcze ABC. Cz. 1


Zwiedzanie, zwiedzaniem, ale czas pójść na zakupy. Jak każdy człek, Ja także muszę, a nawet chcę czasem coś zjeść. Co za tym idzie, raz na jakiś czas zaglądam do sklepu spożywczego celem uzbrojenia swojej lodówki w niezbędne do przeżycia produkty. Tych na Szwedzkim rynku jest co nie miara, więc teraz przedstawię Wam kilka propozycji, które szczególnie kojarzą mi się z tym krajem i Szwedzką kulturą jedzenia. Ze względu na obszerność materiału post podzielę na dwie części. Zaczynamy od infrastruktury...
W Szwecji istnieje kilka popularnych sieciówek, nie będę jednak wymieniać wszystkich, a skupię się na tych, które można spotkać dosłownie na każdym rogu.

ICA


COOP


Jeżeli napotkacie podczas swojego pobytu w Sztokholmie loga, które widać na zdjęciach powyżej, możecie śmiało przekroczyć progi i zakupić sobie w nich jakiś tradycyjny Szwedzki przysmak. Ja najczęściej robię zakupy w Coop, ale tylko dlatego, że mam bliżej :)
Zmotoryzowani mogą skorzystać z propozycji ICA MAXI, czyli dużego hipermarketu, który niestety usytuowany jest poza granicami miasta. Warto jednak rozważyć tak daleką wycieczkę, gdyż z tego co się orientuję ceny w MAXI są o wiele niższe niż te w mieście. Ponadto wybór towaru jest ogromny. No i można robić zakupy na pilota :) (przy wejściu zaopatrujesz się w skaner do cen i potem tylko klikasz kiedy wkładasz produkt do koszyka).
COOP natomiast przyciąga mnie swoją maszynką do zbierania odpadów (butelki i puszki). Wrzucam swoje śmieci do czegoś co wygląda jak bankomat i dostaję za to pieniążki. Jak dla mnie ten system jest genialny w swojej prostocie. W koncu podobno pieniądz rządzi światem, więc małe przekupstwo na rzecz ekologicznego stylu życia nie zawadzi, prawda? 

No dobrze. Wróćmy jednak do tematu jedzenia. Poniżej przedstawię Wam kilka produktów, które dosyć często goszczą na Szwedzkich stołach. Nie oznacza to, że Ja także z nich korzystam, choć w niektórych przypadkach na pewno często się kuszę :)

1. Chlebek typu Wasa.
Bardzo popularny dodatek do lunchu czy kolacji. W smaku przypomina podeszwę :) Ja nie gustuję, ale dla trzymających dietę jest to z pewnością kusząca alternatywa, gdzyż tak się składa, że jest to jeden z tańszych produktów spożywczych.



2. Łosoś wędzony.

Odkąd zamieszkałam w Szwecji to mój podstawowy produkt na śniadanie. Kanapka z Philadelphia i łososiem to naprawdę dobry początek dnia. I pomyśleć, że w Polsce nie jadłam bo był dla mnie za drogi :)


3. Kawior w tubce.

Raz kupiłam i do dzisiaj leży w lodówce. Biorąc pod uwagę, iż minęło kilka miesięcy muszę coś z tym fantem zrobić. Osobiście zupełnie mi to nie smakuje. Ma to konsystencję serka topionego, ale właściwie oprócz soli nie wyczuwam tam nic więcej. Nie zmienia to faktu, iż to jeden z bardziej popularnych produktów w Szwecji. Właściwie kawior sam w sobie jest tutaj czymś zupełnie codziennym. W każdym najmniejszym nawet sklepie znajdziecie co najmniej kilka rodzajów i firm. 


4. Sałatka Szwedzka.
Tak, tak....nazwa najwyraźniej nie wzięła się znikąd. Smak? Dokładnie taki sam jak w Polsce. Przynajmniej przez chwilę można poczuć się jak w domu :)


5. Śledzie
Uwielbiam śledzie tej firmy (Abba). I ogólnie odkąd tu mieszkam uwielbiam śledzie jeszcze bardziej, niż uwielbiałam wcześniej. Wybór smaków jest tak ogromny, że do dzisiaj jeszcze nie spróbowałam wszystkiego. Zapomnijcie o rybce w occie lub śmietanie. Tutaj macie okazję skosztować śledzia z cynamonem lub z pomarańczą  Wierzcie lub nie, ale jakkolwiek dziwnie to brzmi, smakuje naprawdę wyśmienicie.


6. Pulpeciki 
Znacie je pewnie z dobrze znanej Ikei. Okazuje się, że to nie tylko propaganda a rzeczywistość i to naprawdę tradycyjne danie Szwedzkie. Zarówno w restauracjach, kantynach, stołówkach szkolnych jak i w markecie. Można je kupić przygotowane świeże albo zamrożone. Mamy do wybory kilka firm i kilka wielkości opakowań. W sam raz na szybki obiad.


7. Ser żółty

Niby nic nadzwyczajnego. W końcu w każdym kraju można taki dostać. Musze jednak przyznać, że sery, które mogę znaleźć w zwykłym spożywczym w Sztokholmie są o niebo lepsze o wyrobów seropodobnych z Polskich marketów. Co prawda, ciężko zaopatrzyć się tutaj w tak popularny w naszym kraju ser kupowany na wagę i krojony w plasterki. Za to jakością i smakiem z pewnością skandynawskie produkty mleczarskie mogą stanowić konkurencję. Poniżej przedstawiam zdjęcie mojego ulubionego sera (to ten w opakowaniu z czerwonymi elementami).


8. Koncentrat owocowy

To co widzicie na zdjęciu poniżej to nie soczek do picia. Gdy pierwszy raz kupiłam sobie kilka kartoników (były w promocji więc wzięłam hurtowo) trochę zastanowił mnie brak słomki. Nie zrażona jednak po powrocie do domu śmiało nalałam sobie troszkę "soczku" do szklanki i wzięłam łyka. Jakież było moje zdziwienie gdy zamiast aromatu owoców wyczułam chyba z tonę cukru. Zaczęłam analizować temat razem z wujkiem translatorem i po chwili odkryłam co tak naprawdę znajduje się w kartoniku. KONCENTRAT. Bardzo popularny w Szwecji sposób na zrobienie soczku. Niedrogi i zazwyczaj jabłkowy, gdyż na punkcie napojów jabłkowych Szwedzi mają naprawdę hopla. Czy smaczny? Kwestia gustu. Ja tam wolę mniej E-składników.



CDN...












wtorek, 22 stycznia 2013

Prawie robi wielką różnicę


 Kolejną atrakcją turystyczną, polecaną często w Sztokholmie, jest Globen. Chciałabym krótko omówić ten aspekt i powiedzieć Wam czy moim zdaniem warto jest wydawać na to pieniądze. Jak powszechnie wiadomo Sztokholm jest drogim miastem. Wstęp do muzeum czy innej atrakcji turystycznej kosztuje w granicach 100 koron za osobę (50 zł). Dlatego moim zdaniem lepiej jest przygotować się dobrze do tej podróży i jeszcze przed wyjazdem przeanalizować co warto zwiedzić, a czego nie. Mam nadzieję, że Wam trochę w tym pomogę. W różnych postach będę opisywała te atrakcje turystyczne, które zdążyłam poznać osobiście. Napiszę Wam moją opinię na ten temat, ceny oraz podam linka do strony obiektu. Pierwszy taki post opublikowałam kilka dni temu i dotyczył on Muzeum Vasa. Dzisiejszy materiał, jak wspomniałam na początku, dotyczyć będzie Globen. Zacznę od tego czym jest Globen i jaka jest geneza jego powstania. 


Tak naprawdę to główny obiekt stanowi ogromna arena, w której odbywa się większość imprez w Sztokholmie. Hokej, koncerty, Monster tracki, uroczyste gale, X-Factor, Szwedzki Idol itd itd. Budynek został oddany do użytkowania w 1989 roku, czyli jeszcze w czasach prehistorycznych, kiedy to Polska mogła się pochwalić jedynie Stadionem Dziesięciolecia. Ze względu na spektakularną konstrukcję i unikalny kulisty kształt budynek został mianowany symbolem Sztokholmu i Szwecji. Według informacji podanych na stronie internetowej budowla ma średnicę 110 m, wewnętrzną wysokość 85 m, a objętość 600 000 m3. Jako ciekawostkę Szwedzi dodali informację, iż wypełnienie tej areny wodą z kranu zajęłoby 40 lat. Mhmmm, aż korci by sprawdzić. Ale wracając do tematu. Obecnie wewnątrz poza imprezami i eventami, można spożyć posiłek. Do wyboru mamy kilka restauracji i kafejek. Ale nie sama arena jest tak naprawdę magnesem dla turystów. Największą atrakcją jest możliwość odbycia krótkiej podróży dookoła kulistej budowli. Pisząc dookoła mam na myśli "spacer w chmurach", bo właśnie skyview jest tym, na co pewnego dnia się skusiłam. Wycieczka odbywa się w oszklonej gondoli, która ma kształt kulisty, tak jak budynek, wzdłuż którego porusza się na specjalnych szynach. Muszę przyznać, że patrząc na to wszystko z ziemi wrażenie odniosłam niesamowite. Pewnie dlatego nie mogłam się doczekać jak sama znajdę się na szczycie Globen i rzucę okiem na panoramę Sztokholmu. Jak pomyślałam, tak uczyniłam. Wraz z moimi przyjaciółmi udaliśmy się pewnego październikowego dnia na podbój kosmosu :)
 Podam teraz cenę jaką trzeba zapłacić za tą przyjemność:
Dorośli: 130 koron
Dzieci (4-12 lat): 100 koron
Emeryci ( +65 lat): 100 koron
Prywatna gondola (max 16 osób): 1950 koron.
Wycieczka z szampanem (2 osoby + butelka szampana): 1055 koron

Przed wejściem na pokład zostaliśmy uraczeni, krótkim, propagandowym filmem na temat Globen Arena. Całe szczęście trwało to jedynie 5 minut i mogliśmy ruszyć dalej. Podekscytowana zajęłam strategiczne miejsce koło okna (haha wszystkie miejsca są koło okna, więc nie musicie się martwić) i ruszyliśmy w górę. Gondola porusza się z zawrotną prędkością raczkującego niemowlaka, więc bez obawy zdążycie zrobić zdjęcia. Ekscytacja trzymała się mnie dosyć długo. Pomimo okropnej pogody nie mogłam się doczekać, aż dojedziemy na sam czubek. Dzielnie pstrykałam zdjęcia, mimo że deszcz zachlapał szybę. Z radością pozowałam do pamiątkowych fotek, a także pomogłam innym turystom w uwiecznieniu przygody ich życia. Po jakiś kilku minutach zaczęliśmy zbliżać się do szczytu. Emocje sięgały zenitu, co to będzie? Być na samym wierzchołku, to jak być na dachu świata....okej przynajmniej tego w Sztokholmie. I kiedy już prawie mieliśmy DOJŚĆ do celu, coś zgrzytnęło, stuknęło i gondola się zatrzymała. Zepsuła się-pomyślałam w panice. Rzuciłam okiem na współtowarzyszy, ale nie zauważywszy żądnych sygnałów świadczących o ataku stresu,  lekko się rozluźniłam. Czas upływał niemiłosiernie, sekunda za sekundą, aż doszliśmy do minuty. Kiedy nadal nic się nie działo zaczęły się publiczne dywagacje. Co , dlaczego, kiedy....Teorie były różne. Od awarii, po chwilowy przystanek na drodze do celu. Jedna jednak zaniepokoiła mnie najbardziej. Nie wiem kto pierwszy wypowiedział te słowa, ale ten ból w klatce piersiowej pamiętam do dziś. Brzmiały one mniej więcej tak: A może to już koniec trasy i zatrzymaliśmy się po to żeby podziwiać widoki? Gdy usłyszałam te słowa krzyknęłam głośno: Nieeeeeeeeeeeeee!!!!!!!!!!!! No dobra, nie krzyknęłam, ale sobie pomyślałam. Bądź co bądź poczułam ogarniający mnie lęk. A jeżeli to prawda? Jeżeli nigdy nie dojedziemy na czubek? Nie chciałam w to wierzyć. Przecież taki był cel tej wyprawy, żeby stanąć na szczycie Globen. Czas upływał nieubłaganie, turyści wokół mnie pstrykali zdjęcia, a mnie ogarniała coraz większa rezygnacja. Kiedy po kilku minutach gondola drgnęła i ruszyła w dół wiedziałam, że nie ma już żadnych szans. Na ziemię wróciłam pokonana....I pomijając fakt, iż nie polecam wycieczki na jakikolwiek punkt widokowy w środku października w Szwecji, dla mnie zdobycie Globen było tylko marną imitacją tego co mogło nas spotkać na szycie gdybyśmy tam rzeczywiście dotarli. Ostateczną decyzję zostawiam Wam, ale dla mnie jest to po prostu strata pieniędzy i czasu. 

Gdybyście się jednak zdecydowali to Skyview jest czynny:
* Informacje podane są na podstawie danych ze strony internetowej obiektu. Stan na styczeń 2013.

Codziennie od 09 do 18, a w soboty od 10 do 15.
Niedziela zamknięte. 
Dojedzie tam natomiast: 
Metro nr 19 
Kierunek: Hagsätra. 

Link do strony Globen Skyview: http://www.globearenas.se/en/skyview.aspx






niedziela, 20 stycznia 2013

Vasa Museum

Jedną z ważniejszych atrakcji turystycznych w Sztokholmie jest Muzeum Vasa. Wbrew pozorom nie znajdziecie tam atrybutów królewskich, a historia powstania muzeum wiąże się bardziej z katastrofą morską, aniżeli słynną dynastią Wazów. Wszystko zaczęło się w roku 1628, kiedy to jeden ze statków regaty królewskiej wyruszył w morze, rzekomo podbijać Polskę. Ale Buk nad nami czuwał i statek zatonął. Nie ma co się jednak cieszyć, bo to wielka tragedia była. Wiele osób zginęło. Oczywiście byli to prości ludzie, marynarze, członkowie załogi. A wszystko przez brawurę króla Gustawa II Adolfa, który łakomy pięknych terenów Polandii nawciskał na statek tyle dział, ile tylko było można. Jak się okazało później nawciskał ich nawet więcej, gdyż z powodu przeciążenia okręt zaczął tonąć i to zaledwie 1300 metrów od lądu. No ale wcześniej statek należało zbudować. Trwało to dwa lata i zatrudniono do tego całe mnóstwo ludzi. Drewno do budowy statku pochodziło ze szwedzkich i polskich lasów. W muzeum można zobaczyć obecnie wystawę poświęconą temu etapowi. Przejdźmy jednak do meritum programu. Statek leżał sobie wygodnie na dnie Bałtyku, aż do roku 1956, kiedy to inżynier i badacz Anders Franzén odnalazł jego położenie i postanowił o jego wydobyciu. Operacja trwała kilka lat i pomagała przy niej nawet marynarka wojenna. Projekt ten  był ogromną i skomplikowaną inwestycją. Retrospekcję, filmy i zdjęcia z tego przedsięwzięcia możemy obejrzeć w muzeum. 24 kwietnia 1961 o godzinie 9.03, Vasa powróciła na powierzchnię. Wszystko działo się w bardzo uroczystej i podniosłej atmosferze, transmitowane przez telewizję, radio i gazety. Kolejne lata poświęcono na rekonstrukcję wraku i jego konserwację. Dokumentację tego etapu prac także możemy obejrzeć w muzeum.Jednak to co przyciąga rzesze turystów, co nadaje temu miejscu atmosferę wyjątkowości to fakt, iż w budynku muzeum, na samym środeczku stoi sobie spokojnie ogromny okręt wojenny. Stoi sobie tak dosłownie, jak go sam projektant zaprojektował, w całości. Jest tak ogromny, że zajmuje większą powierzchnię muzeum. Można go oglądać z 4 poziomów i powiem Wam, że to naprawdę robi wrażenie. Poniżej załączam kilka zdjęć.

 





A teraz napiszę Wam co się podobało najbardziej Makulce w wycieczce do Muzeum Vasa. Tam tada ram dadam - tramwaj wodny! Jednym ze sposobów dostania się na wyspę, na której znajduje się Muzeum to skorzystanie z tego genialnego środka transportu jaki możemy spotkać w Sztokholmie. Podróż jest krótka i o ile jest ładna pogoda, to naprawdę przyjemna.Polecam Wszystkim, jako alternatywę dla nudnego autobusu, który jedzie na około. Przystań znajduje się przy Slussen, gdzie z kolei dojedziemy metrem. To samo centrum miasta więc, na pewno się nie zgubicie. Posiadacze przejazdówki na wszystkie formy transportu tzw.SL Card korzystają z tramwajów za darmo. W innych przypadkach należy kupić bilet, za który zapłacić możemy przy wejściu na pokład zarówno kartą jak i gotówką. Mimo, iż głównym punktem programu w VM jest zrekonstruowany wrak statku, dookoła znajduje się także dużo mniejszych ekspozycji, które również warto oglądnąć. Na gruntowne zwiedzenie tej atrakcji turystycznej spokojnie powinniście przeznaczyć 3-4 godzin. Wersja na szybko, to mniej więcej pół godzinki :) UWAGA! Komunikat dla rodzin z dziećmi. Przystanek końcowy tramwaju wodnego jest tuż przy wejściu do Lunaparku (czynny w sezonie letnim). Jeżeli nie chcecie stracić majątku na rollercoaster czy innych karuzelach oraz źle znosicie wybuchy histerii waszych pociech, kiedy im się odmawia, radzę obrać dłuższą, okrężną trasę autobusem miejskim. Miłej wycieczki!
Tramwaj wodny


  Link do strony Vasa Museum: http://www.vasamuseet.se/en/

Godziny otwarcia:
* Informacje podane są na podstawie danych ze strony internetowej obiektu. Stan na styczeń 2013.

01.09 - 31.05

Każdego dnia 10.00-17.00
Środy: 10.00-20.00
31.12: 10.00-15.00
01.06-31.08
Każdego dnia: 8.30-18
Zamknięte: 01.01., 23-25.12. oraz 18.03-30.04 z powodu prac konserwatorskich 
Ceny:
  • Dorośli 130 SEK
  • Studenci 100 SEK (nalezy okazać ważną legitymację)
  • Dzieci (0-18 ) wstęp bezpłatny

piątek, 18 stycznia 2013

Szwedzki fast food


Fast food to rodzaj posiłku, którego z zasady powinno się unikać. Zazwyczaj kojarzy się nam z popularnym McDonaldem albo budką z hot-dogami. Bywają jednak momenty kiedy w brzuchu kiszki marsza grają, a ty masz zaledwie 15 minut, żeby coś z tym zrobić. W takich sytuacjach wpadamy do znanej sieciówki lub kupujemy hot-doga z ulicy. I nie zrozumcie mnie źle. Daleka jestem od moralizowania i pisania poradnika zdrowego odżywiania się. Wszak ten hamburger czy inny szajs jest całkiem dobry w smaku. No ale jeżeli można  zdrowiej, to czemu nie skorzystać? 


W Szwecji możecie spotkać zdrową odmianę fast fooda. No może nie do końca  bo bułka zawsze pozostanie bułką, ale przynajmniej wypełnienie jest lepszej jakości. Mowa o....hamburgerze ze śledziem. Jakkolwiek dziwnie i odpychająco to brzmi, muszę stwierdzić, że w smaku nie zawodzi. Pisząc śledź mam na myśli rybkę podsmażoną, a nie zamarynowaną w occie. W środku znajdziecie dodatki podobne do polskiej knyszy lub pity, czyli po prostu warzywa i sos. Proste w konstrukcji i naprawdę dobre. Jeżeli jednak pragniecie zjeść tak zupełnie zdrowo, proponuję zamówić jedną z wielu dostępnych wariacji na temat, czyli na przykład samego śledzia z surówką, bądź bardziej pożywnie z dodatkiem puree. Jako bonus otrzymacie chlebek typu 'wasa'. Jest to popularny dodatek do posiłków w Szwecji. Śledziowe hamburgery spotkacie w wielu miejscach w Sztokholmie. Szukajcie białych budek z napisem 'strömming'. Ja polecam te ze Slussen. Centrum miasta, dużo ludzi, a co za tym idzie mają tzw. większy przerób. Składniki są świeże i smaczne. Poza tym na Slussen dojedziecie metrem z każdej strony miasta, a stąd jest już tylko rzut beretem do Gamla Stan, o którym pisałam wcześniej. Koszt jednej porcji to mniej więcej 60-70 koron. Tak, wiem, że to sporo, ale witajcie w Szwecji! Dodam tylko, że ta cena i tak jest niższa niż standardowy posiłek w restauracji, także...smaklig måltid (smacznego).

Wersja na zdrowo

Wersja na bogato


Infrastruktura

Slussen





czwartek, 17 stycznia 2013

Tajemniczy składnik

Jedną z moich słabości (która niestety ma też swoje skutki uboczne) jest jedzenie słodyczy. Jestem otwarta na wszystkie smaki i konsystencje. Te czekoladowe, owocowe, płynne, galaretkowate, twarde, miękkie, różowe a nawet zielone. Z kremem, polewą, orzeszkami, na ciepło i na zimno. Zjem dosłownie wszystko. A przynajmniej do niedawna tak myślałam. Mój koszmar zaczął się niedługo po przyjeździe do Szwecji. To był dzień, w którym zjadłam pierwszego muffina. Wszystko wyglądało jak zazwyczaj. Zwykła babeczka, posypana cynamonem. Zakładałam, że w środku są jabłka. Ja przynajmniej bym je dodała gdyby muffin był mojej produkcji. Niczego nie świadoma, zrobiłam sobie kawkę, z mleczkiem, tak jak lubię. Teraz kiedy mój zestaw obowiązkowy był już gotowy mogłam spokojnie zasiąść do konsumpcji. Pierwszy gryz i coś mi nie pasuje. Mhmm dziwny smak. Wydaje się być znajomy, ale jednak nie do końca mi pasuje w tej oto babeczce. Decyduję się wziąć drugiego kęsa. Przeżuwając w zadumie, próbuję nazwać aromat, który przyczepił się do moich kubek smakowych. Zwoje mózgowe pracują na najwyższych obrotach, przeszukuję tony informacji zawartych w Makulkowej świadomości, skupiam się, napinam i ta dam! Jest! KARDAMON. To właśnie ten smak, który dominuje w babeczce. Ale zaraz, kardamon? Jak podaje moje ulubiona Wikipedia:Kardamon- Roślina przyprawowa - nasiona są przyprawą znaną jako kardamon zielony (kardamon czarny to Amomum subulatum), jedną z najdroższych (tuż po szafranie). Kardamon nazywany jest królową przypraw, obok króla przypraw czarnego pieprzu. Ma łagodny aromat i intensywny korzenny smak z wyraźną nutą kamfory. Abstrahując od tego, że nie wiem jak smakuje kamfora, do tej pory wydawało mi się, że przyprawę tą dodaje się raczej do dan mięsnych. No dobrze. Słyszałam jeszcze o kawie z kardamonem. Nie zmienia to faktu, że po raz pierwszy spotkałam się z "nutą kamfory" w wypiekach. Postanowiłam wziąć trzeciego gryza, by powtórnie przeanalizować temat, tym razem pod kątem tego czy w ogóle mi to smakuje. Ponieważ nie byłam do końca przekonana, musiałam wziąć czwartego kęsa i wtedy stwierdziłam, że dziękuję, ale to nie dla mnie. Aromat jest tak intensywny, że czuje jakby ktoś mnie atakował w biały dzień na stacji metra, w godzinach szczytu. No trudno, świat się nie kończy, po prostu następnym razem nie kupię muffina z kardamonem. Ha ha! Łatwo mówić, trudniej zrobić! Otóż moi drodzy. Sęk w tym, że kupić słodki wypiek bez tej przyprawy jest w Szwecji rzeczą bardzo karkołomną. Nie zliczę ileż to razy nadziałam się na kardamon, sięgając po jakąś bułeczkę, rogalika, ciasto czy inne takie. Doszło do tego, że za każdym razem gdy ktoś mnie częstuje pytam się o skład. I Buk mi świadkiem, że żaden Szwed mi nie odpowiedział. Są tak przyzwyczajeni do tego smaku, że nawet nie rozróżniają czy to kardamon czy nie. Ostatnio kupiłam kolejne ciastko zwane "semla". To tradycyjny wypiek z okazji tłustego wtorku, o którym Wam niedługo zresztą napiszę. Ciastko kupiłam na próbę, żeby sprawdzić smak i zrobić zdjęcia. Problem w tym, że kolejny raz o moim planie cyknięcia paru fotek przypomniałam sobie dopiero po fakcie zjedzenia obiektu, który miałam filmować. No ale do rzeczy. Semla wygląda trochę jak nasz polski ptyś i zawiera w sobie sporą ilość kremu, pomyślałam więc, no way, że znajdę tam to brązowe świństwo. Jakże się myliłam. Znalazłam. Ta sytuacja odarła mnie ze wszelkich złudzeń. Co prawda można dostać tutaj inne słodycze. Są wyjątki i można się nimi najeść. Ale gdy wchodzisz do takiej prawdziwej piekarni, gdzie tak pięknie pachnie i z półek wołają do Ciebie te wszystkie bulle, nie chcesz się zadowalać muffinem z Express Caffe albo wafelkiem Kex. Odkąd tu przyjechałam kardamon kojarzy mi się z jednym, a sięgając po ciastko czuję w sobie narastający lęk....Jak ja tęsknie za polskim pączkiem z różą! A Wy lubicie kardamon w słodkich wypiekach?

wtorek, 15 stycznia 2013

Gdy SEKSU brak...


To co uwielbiam zimową porą, to fakt, iż bez większych wyrzutów sumienia mogę siedzieć w domu, pod kocykiem z kubkiem kakao, względnie herbaty i oddawać się bez końca rozpuście. Nie oznacza to bynajmniej, że jestem rozwiązła. Pisząc rozpusta mam raczej na myśli te wszystkie czynności, które sprawiają nam ogromną frajdę, a które z różnych powodów, stosowane w nadmiarze mogą być dla nas lekko szkodliwe. Moje rozpusty to na przykład jedzenie słodyczy, oglądanie seriali bądź filmów w sieci czy czytanie Pudelka. Biorąc pod uwagę zdrowie psychiczne i fizyczne przedawkowanie tego typu aktywności może się skończyć opłakanym rezultatem. Patrząc jednak za okno i widząc szwedzką pogodę moje wyrzuty sumienia zostają troszeczkę uspokojone. Temperatura nie nastraja do uprawiania sportów, czy romantycznych spacerów. Idąc tym tropem od pewnego czasu odświeżam moją wiedzę o współczesnej kinematografii. Przebrnęłam przez całe mnóstwo lepszych i gorszych produkcji, ale tylko jedna zrobiła na mnie naprawdę dobre wrażenie. Mowa o...



Hope Springs( polski tytuł: Dwoje do poprawki) to urocza komedia, która przedstawia historię pewnego małżeństwa. Sęk w tym, że historia ta zaczyna się jakieś 31 lat po dobrze nam znanym Happy End, który możemy zobaczyć w większości komedii romantycznych. Mąż i żona żyją nadal razem, ale tak naprawdę osobno. Każdy dzień wygląda tak samo, a ich wspólne spędzanie czasu ogranicza się do wieczornej kolacji, podczas której zazwyczaj nie zamieniają ze sobą ani słowa  Scena, która rozbraja mnie najbardziej, to ta w której Kay, grana przez znakomitą jak zawsze Meryl Streep, na pytanie swojej córki jakie upominki wręczyli sobie z tatą z okazji 31 rocznicy ślubu, zmieszana odpowiada, że przedłużyli pakiet kanałów na kablówce. Mina córki...bezcenna! Nie chcę tu jednak streszczać fabuły, ani roztaczać peanów na temat niesamowitej gry aktorskiej Meryl Streep czy Tommy Lee Jonesa (ich klasa to rzecz, o której nie trzeba dyskutować). Zepsułabym Wam tylko przyjemność. Chciałabym natomiast pochylić się nad tematyką filmu, poruszającą problemy, które nie są niczym innym jak naszą przyszłością. Bo właśnie taką przyszłość będziemy mieli wszyscy w naszych związkach. Jedni napotkają te trudności wcześniej, inni później. Jedni je przezwyciężą, inni spakują walizki i podpiszą świstek w sądzie. W niektórych przypadkach problem pojawi się raz, w innych będzie nawracał. Ale to jest właśnie życie. Hope Springs pokazuje relacje damsko-męskie w innej konwencji, odartej z cukierkowego romantyzmu, chwilami tragicznej, chwilami wzruszającej. Pokazuje dwoje ludzi, którzy pomimo, iż przeżyli ze sobą szmat czasu, czują się zażenowani swoim dotykiem. Prosta czynność, przytulenie się do siebie, jest dla bohaterów filmu niczym wejście na Mount Everest. I pomimo uczuć jakimi oboje się darzą, nie potrafią samodzielnie zbliżyć się do siebie. Film opowiada o samotności w związku, o tym czym jest miłość i jak ewoluuje. O niewypowiedzianych słowach i ukrytych fantazjach. Ale przede wszystkim opowiada o SEKSIE i o tym jaką pełni rolę w relacjach z bliską osobą. Piszę o tym nie po to, żeby roztoczyć przed Wami czarną wizję, by zniszczyć Wasze ideały, by zabrać Wam nadzieję. Wręcz przeciwnie. Różowe okulary trzymają się na nosie zazwyczaj jeden wiosenny sezon naszej miłości. Ale istnieją przecież inne pory roku i w każdej z nich można znaleźć coś pięknego, a ich cykliczność sprawia, że za każdym razem może być inaczej. Obserwując rzeczywistość, choćby poprzez pryzmat takiego filmu, dajemy sobie szansę, by się przygotować i zrozumieć proces, który nas czeka. Im więcej będziemy wiedzieć, im więcej pracy włożymy w przygotowania, tym więcej przyjemności będziemy czerpać z czekających nas przemian. Zakończenia nie zdradzę, zresztą nie ma ono większego znaczenia, bo każdy z nas napisze swoje. Powiem tylko, że ja po obejrzeniu Hope Springs poczułam w sobie wzruszającą nadzieję, a także pewien spokój. Nie ma takiej katastrofy, której skutków nie można zmniejszyć czy zniwelować. Więc...do pracy rodacy!

niedziela, 13 stycznia 2013

Budyń budyniowi nierówny


Nastała nowa era. Era smartfonów. Dzięki tym małym urządzeniom możemy zabrać ze sobą w kieszeni to do czego jesteśmy tak bardzo obecnie przywiązani- Internet. Mając Internet pod ręką możemy w każdej chwili robić różne fajne rzeczy. Grać w gry, korzystać z Fejsbuka, pisać maile do mamy. Nie zapominajmy jednak o innej ważnej funkcji jaką daje nam to swoiste "okienko na świat". Edukacja. Dostęp do niesamowitych pokładów wiedzy. Dzięki temu wszystko się nadal kręci i rozwija w całkiem szybkim tempie. Gdy mieszkasz w obcym kraju i nie znasz języka Twoim dobrym przyjacielem zostaje wujek Google, a raczej jego dalszy kuzyn Google Translate. Nie zliczę ile razy ten wspaniały wynalazek pomógł mi w codziennych życiowych sytuacjach. Dlatego też pewnie moja czujność została uśpiona. Zapomniałam, że tak naprawdę nie można ufać nikomu i niczemu w 100%. Zawsze trzeba być ostrożnym i mieć oczy dookoła głowy. Wyprzedzać przeciwnika o krok, przewidywać wszystkie jego zagrania. Ubezpieczać się na wszystkich frontach i nosić moro (no dobrze lekko przesadziłam). W przeciwnym razie... może się okazać, że wpiszesz do wyszukiwarki 'budyn' zamiast budyń (słownik w moim smartfonie nie zna tego tradycyjnego polskiego deseru w proszku), polecisz wujkowi translatorowi przetłumaczyć to na szwedzki i wyjdzie ci słowo 'byggnader'. Niczego nie podejrzewając ruszysz do pobliskiego sklepu spożywczego i z pieczołowitością poświęcisz następne 20 minut na szukanie jakiegokolwiek produktu z napisem 'byggnader'. Gdy po upływie tego czasu nie uzyskasz zadowalających Cię rezultatów, słowem nie znajdziesz NIC, wpadnie Ci do głowy pomysł aby poprosić o pomoc sprzedawcę. Znajdziesz jakąś miłą Panią w koszulce z napisem COOP i z rozbrajającym uśmiechem zapytasz się: "Excuse me where can I find 'byggnader'?" Ponieważ nie umiesz czytać po szwedzku, pokażesz Pani to słówko, nabazgrane gdzieś po drodze na skrawku kartki papieru. Pani najprawdopodobniej spojrzy na Ciebie spokojnie, uśmiechnie się (bo to w końcu Szwedka jest) i powie: I don't know. Ale ty nie poddasz się. Z uporem godnym Polaka będziesz powtarzać w kółko, że chcesz znaleźć 'byggnader', że to ważne, i że na pewno to mają (w końcu to oczywiste, że w każdym kraju można kupić budyń). Pani ze stoickim spokojem zapyta o co dokładnie Ci chodzi? Wtedy zaczniesz tłumaczyć, że to taki deser, że w proszku, zalewa się mlekiem i robi się 'jelly', ale nie tak zupełnie, bo to budyń, a nie galaretka w końcu. Dodasz z naciskiem, że interesuje cię smak czekoladowy. Pani spojrzy w Twoim kierunku z iskierką radości w oku, postara się jednak nie pokazać jak bardzo rozbawiła ja ta sytuacja (bo to w końcu Szwedka jest). Zamiast tego powie bez cienia emocji, że 'byggnader' to po szwedzku 'budynki', a ty zapewne szukasz czegoś, co nazywa się 'pudding' i znajduje się w drugiej alejce po prawej. A ty? Kiwniesz głową z zażenowaniem, wybełkoczesz 'Thanks', chwycisz pudding w dłoń i uciekniesz jak najszybciej z miejsca hańby. Jedno jest pewne. Google translate jest mało domyślny. No bo jak on zrobił z budynu budynki, to ja nadal nie wiem. Wiem jednak, że od teraz będę bardziej ostrożna i dociekliwa. I przez jakiś czas będę robić zakupy w innym sklepie. A na koniec dodam, że pudding po zrobieniu wcale nie okazał się być budyniem, więc chyba to jednak nie jest takie oczywiste, że w każdym kraju można go kupić.

piątek, 11 stycznia 2013

Öland


Powiedzmy, że za oknem świeci słonce. Jest początek lata i temperatura powietrza oscyluje w okolicach 25 stopni. Krajobraz, aż kipi zielenią, a uszy delikatnie łaskocze odgłos śpiewu ptaków. Powiedzmy, że biorę głęboki wdech. Do moich nozdrzy przedostaje się słodki zapach kwitnących drzew owocowych. Powiedzmy, że właśnie zaczyna się weekend i mam do dyspozycji auto z pełnym bakiem. Co zrobię? Zakładając, że przełamię paniczny strach przed prowadzeniem samochodu, na dodatek w obcym kraju (istnieje jeszcze opcja posadzenia za kółkiem kogoś innego niż Ja). Gdzie pojadę? Ja już wiem. Ja już tam byłam. Wybieram kierunek: wyspa Öland.

Öland to druga co do wielkości wyspa Szwecji położona na południowym wschodzie kraju. Połączona jest ze stałym lądem ponad sześciokilometrowym mostem Ölandsbron, który rozciąga się tuż nad Bałtykiem. Wrażenia podczas jazdy są niesamowite. Mniej więcej w połowie długości mostu mamy wrażenie, że dosłownie jedziemy po wodzie. Sama wyspa moim zdaniem swoim kształtem przypomina dżdżownicę. Jest długa i wąska, dlatego przejechanie z jej jednego końca na drugi zajmuje ok 2 godzin. Pierwsze wrażenie jakie pojawiło się w mojej głowie to dosyć monotonny krajobraz. O ile podróżując po Smalandii mogliśmy zaobserwować głównie gęste lasy, przeplatane gdzieniegdzie skałkami, tak w Olandii króluje pejzaż stepowy. Płasko i sucho. Kolory raczej żółto pomarańczowe, aniżeli soczyście zielone. Na pierwszy rzut oka wydaje się to dosyć monotonne. Okazuje się jednak, że Olandia kryje w sobie wiele atrakcji. Turystów mogą tu przyciągnąć ruiny zamków, cmentarzyska wikingów czy kamienie runiczne. Południowy kraniec wyspy obfituje w rzadkie gatunki ptaków, wrzosowiska i bagna. Jedną z większych atrakcji jest także zamek Borgholm czy największy w całej Skandynawii wiatrak Sandvik. Wiatraki to właściwie jeden z najbardziej charakterystycznych atutów wyspy. Jest ich tutaj całe mnóstwo. Mniejsze, większe, starsze i te bardziej nowoczesne, tworzą osobisty mikroklimat i dodają uroku stepowemu krajobrazowi. Przewodniki turystyczne polecają Olandię jako obowiązkowy punt wypraw rowerowych. Równinny teren i dużo ścieżek rowerowych gwarantują przyjemną wycieczkę. Ponieważ jednak długość wyspy wynosi 130 km warto pomyśleć o zabraniu namiotu. Dzięki temu, iż w Szwecji panuje prawo do kontaktu i korzystania z zasobów przyrody, obozowisko można legalnie rozbić dosłownie w każdym publicznym miejscu. Moje osobiste wspomnienia związane z Öland to jednak coś zupełnie innego. Piękne, długie piaszczyste plaże. Szwecja pomimo tego, iż zewsząd otoczona jest morzem, piaszczystych plaż nie posiada zbyt wiele. Szczególnie jeżeli mówimy o Sztokholmie. A Ja, miłośniczka szumu fal, zbierania muszelek i tego niepowtarzalnego zapachu jaki daje Bałtyk, który ociera się o piaszczysty brzeg, zostałam oczarowana faktem, iż Öland daje mi możliwość lubowania się w tych atrakcjach. Ja skorzystałam z plaż w okolicy miejscowości Böda. Niestety z powodu ograniczonego czasu nie mogłam w pełni poznać wszystkiego co oferuje wyspa. Zakochałam się jednak w tym miejscu i z niecierpliwością wyczekuję lata. Jestem pewna, że tam wrócę. A wtedy napiszę więcej...
























Źródło: Przewodnik: Szwecja, Wydawnictwo Pascal.